Po 11 dniach akcji górskiej, 15 godzinach akcji szczytowej, w odczuwalnej temperaturze -40 stopni Celsjusza i przy porywach wiatru dochodzącym do 40 km/h, 13 czerwca o godz. 23:30, Szczepan Brzeski wraz z Sylwią Bajek oraz towarzyszącym im Samuelem Shortem zrealizowali swój plan i zdobyli najwyższy szczyt Ameryki Północnej. Śnieżna i mroźna góra Denali, dumnie wychylająca się zza linii chmur, należy do nich! Dla bochnianina Szczepana Brzeskiego to kolejny 7 szczyt z 9-ciu najwyższych szczytów 7 kontynentów, które kolekcjonuje w ramach rozszerzonej wersji Korony Ziemi.
1 czerwca koła samolotu, którym dotarli na Alaskę po 25 godzinach podróży, musnęły płytę lotniska w Talkeetnie – niewielkim amerykańskim miasteczku, będącym pierwowzorem Cicely z serialu „Przystanek Alaska”. Od 1997 fotel burmistrza Talkeetny należy do Stubbsa, rudego kocura, którego jedynym zajęciem są popołudniowe drzemki w ulubionej restauracji, a obowiązkiem – zdjęcia z turystami tłumnie przybywającymi, aby poznać futrzanego włodarza.
Talkeetne rozsławiła również baza wypadowa na najwyższy szczyt Ameryki Północnej – Denali 6194 m n.p.m. i właśnie z tego powodu Sylwia Bajek oraz Szczepan Brzeski znaleźli się w tym miejscu. Ich cel majaczy na horyzoncie i podkręca nastroje zniecierpliwionych wspinaczy. Po dwóch dniach oczekiwania na okienko pogodowe nad pierwszą bazą u stóp Denali, wreszcie udaje im się wylecieć na lodowiec, w niewielkim jednopłatowcu. Co ciekawe, dobra informacja o sprzyjających warunkach nadchodzi, gdy w Talkeetnie zaczyna padać grad…
W drogę!
Mają ze sobą tylko to co absolutnie niezbędne, ale i tak bagaże ważą w przypadku Szczepana 60 kg, a Sylwii – 40 kg. Do pomocy w transporcie, każdy ma swoje sanie, spore ułatwienie, jednak muszą je za sobą ciągnąć. A z każdym kolejnym metrem przewyższenia, zmniejszającą się ilością tlenu, krok za krokiem – robi się tylko ciężej i trudniej. Co zabrali? Namioty, które przez dwa tygodnie były ich domami. Specjalistyczne śpiwory, które izolowały od trzaskającego mrozu (w ostatnich fazach wspinaczki, do pomocy w ochronie przed nim wkraczało kilka warstw bluz, kurtka, czapka, rękawice). W najwyższych obozach temperatura nawet wewnątrz namiotu nocami oscylowała w granicach -10 stopni, a ścianki pokrywały się szronem.
Dodatkowo na saniach znalazł się cały asortyment sprzętu wspinaczkowego, akcesoria, kuchenka gazowa, no i jedzenie w postaci liofilizowanych dań. Tzw. liofilii, czyli produktów spożywczych, suszonych po procesie zamrożenia, które nadają się do spożycia po zalaniu wrzącą wodą. W menu wspinaczy znaleźć można było m.in. chicken teriaki, makaron primavera, makaron z serem, chicken BBQ, burrito i kilka innych smakołyków. A skąd woda na takich wysokościach? Oczywiście ze śniegu!
Obok jedzenia, podstawą aklimatyzacji wysokogórskiej jest przyjmowanie płynów w dużych ilościach. Zasada jest prosta: pijesz 3-4 litry wody dziennie i dzięki temu aklimatyzujesz się do wysokości. Pijesz za mało – masz spore szanse pochorować się na chorobę wysokościową, której objawy są bardzo nieprzyjemne , a skutki – bardzo groźne. Wspinacze codziennie topili 2-3 duże reklamówki śniegu. Jedna reklamówka odpowiadała trzem litrom wody. Kolejną odsłoną aklimatyzacji jest przyzwyczajanie organizmu do coraz większego pułapu wysokości. Robi się to po prostu podczas krótko-etapowych wspinaczek z bazy, z ponownym zejściem do niej. Oraz poprzez przebywanie w każdej kolejnej bazie przez co najmniej 2 dni.
Szczepan, Sylwia oraz towarzyszący im Samuel szczęśliwie docierają do bazy nr 5, z której nastąpi atak szczytowy. Najtrudniejszy etap dotychczasowej podróży? „Etap z Campu 3 do Campu 4 był siłowo najtrudniejszy, ponieważ był to ostatni odcinek z saniami, również suma przewyższenia do przejścia była najwyższa, tj. 1000 metrów w pionie. Do tego momentu szliśmy w poszczególnych odcinkach maksymalnie po 500 m. Również sanie na stromych stokach (45stopni) stwarzały problemy” – tłumaczy Szczepan Brzeski. Ostatni obóz leży już na wysokości ponad 5000 m n.p.m, ilość tlenu w powietrzu jest już 45% mniejsza od tej nad poziomem morza. Robi się coraz zimniej, wiatr daje w kość, nie ma żartów. Denali jest górą niebezpieczną, ale takie myśli nie zaprzątają im teraz głowy, w której nakreślony jest jeden cel – szczyt!
Denali nie poddało się łatwo. Wejście trwało 11,5 godziny, zejście 4 godziny. O ataku na szczyt opowiadają następująco:
Przez pierwsze 6-8 godzin szliśmy w dobrych warunkach pogodowych. Oczywiście było chłodno ale ubrani w odzież puchową mieliśmy odpowiedni komfort termiczny. Około 20.00, kiedy słońce było już niżej, temperatura zaczęła spadać i pojawił się mocny wiatr. Musieliśmy ściągnąć nasze okulary, które po prostu zamarzały. Oczy są bardzo odporne na mróz (nie szczypią, nie łzawią, nie bolą) , ale nie są już tak odporne na światło i słońce (wprost lub to odbijane od śniegu, ale na nasze szczęście nastał wieczór i promienie słoneczne były słabe. Słońce zachodziło ale oczywiście nie zaszło całkowicie, bo na Denali o tej porze roku nie ma nocy.
Ostatni odcinek to grań szczytowa. Przed nami widzimy wiatr, dosłownie można go było zobaczyć w postaci niesamowitych figury i form z przemieszczających się kołder śnieżnych. Byliśmy oczarowani tym spektaklem, choć oczywiście instynkty ostrzegawcze włączały się dość mocno. Na szczęście wiatr nie był na tyle mocny, aby chwiać naszymi ciałami dlatego kontynuowaliśmy wspinaczkę. Był natomiast bardzo zimny – temperatura odczuwalna około -40 stopni. Walczyliśmy z nim przez końcowe 2-3 godziny wejścia.
I wywalczyli to, po co przylecieli! Rok przygotowań, 11 dni spędzonych u podnóża Denali – dla jednej chwili nieopisanego szczęścia, ulgi i wyczerpania po morderczym trekkingu na szczyt. O stopniu trudności zdobycia Denali niech świadczy stopień efektywności wejścia w 2016 roku; wynosi on aktualnie 55%. Czyli można przyjąć, że co drugiemu alpiniście udaje się odhaczyć najwyższy szczyt Ameryki Północnej. Im udało się to na 100%!